W walce z żywiołami (i nie tylko)

szlak orlich gniazd

Był pochmurny, letni poranek. Świeże, wilgotne powietrze i porozsiewane gdzieniegdzie kałuże, dowodziły przejścia przed kilku godzinami gwałtownego deszczu.

Pustą ścieżką, gdzieś pośrodku lasu szedł człowiek, ostrożnie stawiający każdy krok i podpierający się przy tym kijkami trekkingowymi, które wydawały głuchy odgłos stykając się z kruszywem, którym pokryta była leśna ścieżka.

Z daleka można było dostrzec na jego plecach spory, czerwony plecak, do którego przytroczona była karimata i namiot.

Poza tym, że miał kijki i plecak, nie wyglądał na typowego podróżnika. Ubrany w krótkie, sportowe spodenki i takąż koszulkę, sprawiał bardziej wrażenie biegacza. Jednak po uważnej obserwacji to drugie przypuszczenie również okazywało się błędne.

Na jego stopach bowiem nie było ani solidnych trekkingowych butów, ani też obuwia biegowego, tylko para przyniszczonych japonek, które wyraźnie utrudniały mu poruszanie się naprzód, jednak były alternatywnie lepszą opcją niż stąpanie boso po ostrych kamieniach.

Wędrowiec był z siebie wyraźnie niezadowolony. Być może nawet klął w duchu zaistniałą sytuację, ale teraz już nic nie mógł zrobić.

Wyuczona wytrwałość, a może raczej bezmyślna upartość skłaniała go jeszcze do podjęcia wysiłku i dotarcia do kolejnego punktu zaznaczonego na odręcznie narysowanej mapie, chociaż wiedział, że to nie ma większego sensu, a jedynie wydłuża drogę powrotną.

Początek

Pierwszy krok na Szlaku Orlich Gniazd postawiłem dokładnie 6 lipca 2015 roku o godzinie 17:26, chociaż planowo miałem wyruszyć 3 godziny wcześniej. Dziś wydaje mi się to trochę niepoważne, biorąc pod uwagę fakt, że ową wyprawę planowałem prawie 2 lata.

szlak orlich gniazd mapa
Przygotowanie własnej mapy to niezła frajda

Tego dnia pisałem jednak swój egzamin licencjacki. Był to więc praktycznie ostatni raz, kiedy widziałem swoich znajomych ze studiów w pełnym składzie. Nie spieszyło mi się. Siedzieliśmy na ławeczkach, czekając na pojawienie się wyników i rozprawiając o przyszłości.

W końcu jednak stwierdziłem, że czas wyruszać. Wróciłem na mieszkanie. Pospiesznie spakowałem plecak (czego później przyszło mi żałować) i wsiadłem do autobusu, który miał mnie zawieźć na początek szlaku. W drodze cały czas się zastanawiałem, co ja tak właściwie robię, ale z drugiej strony cicha ekscytacja gasiła wszelkie obawy.

Szlak Orlich Gniazd

Szlak Orlich Gniazd jest pieszym szlakiem turystycznym, widniejącym pod numerem 1 w ogólnopolskim rejestrze znakowanych szlaków pieszych. Wiedzie przez malownicze tereny Jury Krakowsko-Częstochowskiej. 163,9 km niezapomnianej przygody, fantastycznych krajobrazów i… sporego wysiłku.

Szlak rozpoczyna swój bieg przy pętli autobusowej Krowodrza Górka w Krakowie, a kończy na Starym Rynku w Częstochowie. Główną atrakcją szlaku są Orle Gniazda, czyli zamki i ruiny zamków obronnych, wybudowanych głównie za czasów Kazimierza Wielkiego, osadzonych na trudno dostępnych, wapiennych skałach.

orle gniazda
Jeden z wielu na Szlaku Orlich Gniazd

Jednak zdobywanie skalnych szczytów dla wprawionych wędrowców nie stanowi większego wyzwania. Najtrudniejszym odcinkiem dla mnie było… wyjście z Krakowa.

Trzeba powiedzieć, że oznaczenia szlaku nie pojawiają się zbyt często. Zdarzało mi się kilkukrotnie zboczyć z właściwej ścieżki, jednak większość tych przypadków dotyczyła… ulic miasta.

Na szczęście wystarczyło minąć Czerwony Most, usytuowany na granicy Krakowa, aby oczom ukazały się malownicze pagórki, oblane leniwie zachodzącym za horyzont, wakacyjnym słońcem.

Hotel dla Backpackera

Po kilku godzinach wędrówki i kilkunastu pokonanych kilometrach, dotarłem do granic Ojcowskiego Parku Narodowego. Robiło się ciemno.

W zasadzie miałem ochotę iść dalej, ale szukanie oznaczeń szlaku po zmroku mogło oznaczać tylko jedno – zabłądzenie. Zacząłem się rozglądać za jakimś ciekawym miejscem na nocleg.

Zrobiła się już zupełna noc, kiedy zmęczony, rozbiłem swój obóz nad brzegiem Prądnika.

Chociaż wybrana miejscówka znajdowała się kilka metrów od drogi i w nocy kilkukrotnie obudził mnie dźwięk zbliżającego się samochodu, to jednak nie mogłem sobie lepszej wymarzyć.

Kryjówka od drogi osłonięta była przez kępę gęstych krzaków. Tuż obok woda wesoło szumiała w potoku, a ja jedząc kolację, mogłem podziwiać wręcz artystyczny występ świetlików. Najważniejsze jednak była obecność… bieżącej wody.

Pozytywnie zaskoczyło mnie to, że co jakiś czas na szlaku pojawiało się źródełko, albo po prostu kran przy drodze, dzięki czemu można było uzupełnić zapasy wody, przemyć twarz lub po prostu zatrzymać się na chwilę i odpocząć.

Zamki, których nie dane mi było zobaczyć

Obudziłem się dość wcześnie, złożyłem namiot i jak przykładny podróżnik zjadłem kanapkę z pasztetem, przegryzając ją pomidorem.

Dzień zapowiadał się słonecznie, więc szybko wyruszyłem w drogę, aby w godzinach największego upału zrobić sobie przerwę. Do zamku w Ojcowie dotarłem ok. 8:00 rano. Niestety nie udało mi się wejść do środka, bo zwiedzanie zaczynało się od 10:00, a nie chciałem tracić tyle czasu.

zamek Ojców
U bram zamku w Ojcowie

Może nawet bym poczekał, gdybym wiedział wcześniej, że nie uda mi się wejść do żadnego z 4 zamków, które odwiedziłem podczas tej wędrówki.

Absurdalne zrządzenie losu sprawiło, że w Ojcowie i Rabsztynie byłem zbyt wcześnie, więc tylko podziwiałem mury z zewnątrz. Zamek Grodzisko okazał się tylko pamiątkową tablicą po budowli, która nie istnieje od kilkuset lat, a w Pieskowej Skale trwała renowacja i zamek w tym okresie był zamknięty.

(Zamek w Pieskowej Skale został znów otwarty dla zwiedzających, więc jeśli ktoś z Was wybiera się na szlak w te wakacje, to będziecie mogli pozwiedzać)

Samotność Wędrowca

Wprawdzie nie udało mi się zobaczyć żadnego zamku, ale pozytywne wrażenie wywarła na mnie inna budowla – jedyna w Polsce Kaplica „Na Wodzie”.

Związana jest z nią pewna historia. Otóż podobno car Mikołaj II wydał zarządzenie zabraniające budowania obiektów sakralnych na ziemi ojcowskiej. Sprytni mieszkańcy Ojcowa, podobnie jak Drzymała w zaborze Pruskim, znaleźli sposób na obejście przepisów i zbudowali kaplicę „na wodzie”.

Zaskoczyło mnie to, że ścieżka prowadząca do kaplicy prowadziła przez pole z metrowych pokrzyw. Wędrowanie w krótkich spodenkach wymagało nie lada cierpliwości i precyzji w stawianiu kroków. Nie był to odosobniony przypadek.

Ta sytuacja wynikała z faktu, że prawie nikt nie podróżuje Szlakiem Orlich Gniazd. Przez 3 dni spotkałem parę pieszych turystów, czwórkę zwiedzających orle gniazda samochodem i kilkunastu lokalnych mieszkańców. Jeśli chcesz pobyć sam, pokontemplować przyrodę i przemyśleć swoje życie, to polecam ten właśnie szlak.

zamek Pieskowa Skała
Zamek w Pieskowej Skale prezentuje się okazale

Wiele osób obawia się samotnych wędrówek przez las, zwłaszcza po zmroku. Ale właśnie taka wyprawa pozwala sobie uświadomić, że większość naszych obaw jest irracjonalna.

Wsłuchiwałem się w tą złowieszczą ciszę, wpatrywałem się w ciemność i… nic się nie działo!

W walce ze słońcem

Dotarłem do Sołuszowej i tam dopiero zaczęła się prawdziwa przygoda. Robiło się gorąco, a szlak odbijał z pokrytej asfaltem, wiejskiej drogi i prowadził w pola.

Pola były wprawdzie piękne, obsypane dojrzewającym zbożem i mieniły się kolorami na pagórkach, a dziarski wiatr chłodził spieczoną słońcem twarz.

Nie wiedziałem, że będzie to początek 16-stokilometrowej wędrówki w pełnym, lipcowym słońcu! Ani grama cienia, ani jednej chmurki. Tylko ja i słońce.

Po kilku godzinach przebywania  na dworze na polu, dotarłem do jakiejś pętli autobusowej, rozłożyłem się na ławce przystanku i przeleżałem tam ponad godzinę, próbując sobie uzmysłowić, że jednak nie dostałem udaru słonecznego i że jestem w stanie iść dalej.

Cisza przed burzą

Podczas tej wyprawy chciałem zrobić 3 rzeczy: napić się wody prosto ze źródełka, rozpalić ognisko i spać pod gwiazdami. Pierwsze miałem zaliczone, więc tego wieczora postanowiłem dopełnić 2 pozostałe.

Miejsce na ognisko samo się znalazło (nawet krąg z kamieni czekał na mnie), suchych gałęzi nie brakowało, więc pomagając sobie latarką, szybko przygotowałem, co było trzeba .

Sztuka rozpalania ognisk nie jest niczym wyjątkowym. Sekret polega jednak na tym, żeby zrobić ognisko, na którym np. ugrzejesz jedzenie, ale takie, które będzie niedostrzegalne przez ludzi. Innymi słowy, trzeba umieć rozpalić małe ognisko, które nie dymi i nie rzuca iskrami na 5 metrów w górę.

Po kolacji postanowiłem odpocząć, bo przeładowany plecak, a później upalne słońce dały mi tego dnia popalić.

Tej nocy jednak niebo było bezchmurne, gwiazdy lśniły na sklepieniu, więc namiot rozłożyłem tylko po to, aby wrzucić do niego plecak i inne graty, a sam położyłem się w samym śpiworze przed namiotem.

Po pewnym czasie stwierdziłem jednak, że… jest mi za gorąco. Zwinąłem więc śpiwór i wszedłem do namiotu, gdzie śpiwór nie był mi już potrzebny. Zmęczony zasnąłem.

zamek Rabsztyn
Jest! Już go widzę!

W walce z piorunami, wiatrem, deszczem i innymi tego typu atrakcjami

Obudziła mnie dziwna cisza. Spojrzałem na zegarek. Była godzina 5:26. Wprawdzie mogłem jeszcze pospać pół godziny, ale ta cisza nie dawała mi spokoju.

Wychyliłem głowę z namiotu i wtedy to poczułem. Niebo przesłonięte było przez zbliżającą się ciemną chmurę. Powietrze było rześkie, a twarz muskały chłodne, lecz delikatne podmuchy wiatru. Dokładnie takie, jak czuje się na chwilę przed nadejściem gwałtownej burzy.

Nie miałem czasu na myślenie. Pozostawanie w niezakotwiczonym namiocie tuż pod koroną rozłożystej sosny oznaczało zalanie namiotu, oberwanie spadającą gałęzią, albo uderzenie piorunem.

Szybko wpakowałem bezładnie rzeczy do plecaka. Zwinąłem namiot tylko tak, żeby go nie porwało, nie wyciągając nawet stelaża z środka i pobiegłem wzdłuż polnej drogi w kierunku zagłębienia terenu, gdzie sąsiadujące, wysokie drzewa nie ściągałyby piorunów.

Przycisnąłem namiot plecakiem (chociaż raz jego duża masa się przydała) i naciągnąłem na niego folię. Sam w krótkich spodenkach i koszulce, kucnąłem kilkanaście metrów dalej.

Na skórze poczułem pierwsze krople zimnego deszczu. Wiatr się wzmagał, a ja liczyłem sobie sekundy od grzmotu do pojawienia się błyskawicy, szacując z jaką prędkością burza pędzi w moim kierunku.

Walnęło! 100 metrów dalej, może dwieście. Ogłuszający dźwięk przeszył całe moje ciałem. Cholera! Zacząłem się poważnie bać. Byłem w centrum szalejącej nawałnicy.

Jeszcze bardziej skuliłem się do ziemi, chociaż w buty powoli nabierała się woda. Wiedziałem jednak, że zagłębienia terenu są najlepszym miejscem na uniknięcie uderzenia piorunem.

Po fali grzmotów i oślepiających błyskawic nadeszła fala ulewy. Trochę mnie to uspokoiło, więc skorzystałem z gęsto padających kropel deszczu, aby zrobić sobie prysznic.

Wszystko trwało 30, może 40 minut.

Później dowiedziałem się, że ta sama nawałnica, w oddalonym o kilometr od mojego miejsca noclegowego Olkuszu, zrywała linie energetyczne, łamała drzewa, sparaliżowała ruch pociągów i uszkodziła wiele budynków.

A ja w tym samym czasie przebywałem w zasięgu jej oddziaływania, siedząc skurczony w szczerym polu.

Trudne decyzje

Wyuczona wytrwałość, a może raczej bezmyślna upartość skłaniała mnie jeszcze do podjęcia wysiłku i dotarcia do kolejnego punktu zaznaczonego na odręcznie narysowanej mapie, chociaż wiedziałem, że to nie ma większego sensu, a jedynie wydłuża drogę powrotną.

wędrówka
Krok za krokiem…

W japonkach, z plecakiem pełnym przemokniętych ubrań, dotarłem do zamku w Rabsztynie. 2 dni – tyle brakowało mi, aby spokojnie ukończyć Szlak Orlich Gniazd. Nie miałem tych 2 dni zapasu, więc zrezygnowałem.

Chociaż początkowo ciężko mi było przełknąć gorycz porażki, tak dziś jestem zadowolony z tej decyzji, bo tego, czego doświadczyłem i czego się nauczyłem nikt mi nie zabierze.

Morał

Z pewnymi sytuacjami w życiu jest jak ze smażeniem naleśników: Pierwszy nie zawsze wychodzi.

Lekcja, jaką dał mi Szlak Orlich Gniazd przydała się podczas kolejnej pieszej wyprawy, ale to już temat na osobny artykuł.